poniedziałek, 5 grudnia 2011

Tabbouleh z cukinią i pomidorami

Idą goście, idą...

A jak idą to coś by zjedli. Z przykrością przyznaję, że pomimo mojej wielkiej miłości do Chipsów, ostatnio bardzo je zaniedbuję. Nie kupuję, nie jem. Choć serce mi pęka, po prostu muszę ograniczyć z nimi kontakt. A jak traci się taką znajomość, to trzeba wypełnić tę pustkę kimś innym, lepszym, zdrowszym - a fuj! I w taki oto sposób do mojego stołu zasiadł Pan Kuskus.

Pan Kuskus zyskuje na prostocie, czasie i wyglądzie. Robi się go 5 minut i ma kolor żółty - i like it!

Poniżej podaję przepis na szybką sałatkę (profesjonalnie zwaną tabbouleh).

Składniki:
250 ml wody
1 kostka bulionu drobiowego
250 g kuskusu
2 cukinie
3 pomidory
1 łyżeczka oliwy
1/2 pęczka mięty
sól
pieprz
sok z 1 cytryny
50 g całych migdałów

Kostkę bulionową rozpuścić we wrzącej wodzie. Kuskus wsyp do salaterki i zalej go gorącym bulionem (tak żeby woda była 0,5 cm nad kuskusem). Odstaw na 5-10 minut. Po tym czasie wymieszaj kuskus widelcem, tak żeby rozdzielić ziarna.

Cukinie umyj i pokrój w drobną kostkę. Smaż ją na oliwie rozgrzanej na patelni przez 10-15 min (żeby zmiękła, ale nie na tyle żeby zrobiła się miazga). Posól, popieprz i odstaw.

Pomidory pokrój w drobną kostkę, posiekaj miętę.

Wszystkie składniki wymieszaj, dodaj migdały i sok z cytryny. Przed podaniem wstaw na godzinę do lodówki.

Smacznego :-)

czwartek, 27 października 2011

Kurczak w cytrusach

Prawie egzotyka


Do upieczenia kuraka zainspirowały mnie dwie sprawy: 1. prostota dania (jak zawsze), 2. kolega z pracy. Pierwsza wydaje się oczywista, a druga wiąże się z tym, że kolega z pracy opowiadał mi jak to robił kuraka w piwie. Że coś tam się nakłada, coś czeka, na końcu robi bulbulbul i jest. Jeśli dobrze pamiętam, ściągnął ten pomysł od Gesslerowej (tej znanej z TV, mniej z gotowania).


Za to zamieszczenie tego posta zawdzięczamy innemu koledze z pracy, który uświadomił mi że moi czytelnicy z niecierpliwością oczekują kolejnych wpisów, siedząc w domu przed komputerem i obgryzając paznokcie z tęsknoty ;-) 


A zatem krótko i na temat, bo też przepis taki właśnie jest:


1 kurczak
3 pomarańcze
3 cytryny
2 limonki
świeży rozmaryn
sól, pieprz
olej lub masło/margaryna do posmarowania naczynia 
folia aliminiowa


Bierzemy żaroodporne naczynie, które smarujemy masłem lub olejem po to by kurczak nam się nie przypalił. Cytrusy kroimy na ósemki. Faszerujemy kurczaka świeżymi liśćmi rozmarynu i częścią cytrusów, solimy, pieprzymy. Układamy w naczyniu. Resztę owoców układamy wokół mięsa i przykrywamy naczynie folią aluminiową. Koniec.


Pieczemy w temperaturze 200 st. C., 2-3 godziny. Po godzinie należy zdjąć folię, żeby kurczak się delikatnie przypiekł. Czas pieczenia zależy od tego jak bardzo chcemy mieć przypieczone mięso, dlatego po 2 godzinach proponuję spojrzeć do piekarnika i podjąć decyzję. Cytrusy puszczą wodę, która spowoduje że mięso zacznie się bardziej dusić niż piec, a to wpływa na jego miękkość. Osobiście 2 razy odlałam wodę, bo było jej naprawdę dużo.


Mam nadzieję, że Wam się uda, bo smak jest bardzo ciekawy: nienachalny, a jednocześnie inny niż na co dzień w mojej kuchni. 
Byłam bardzo zadowolona :-)


czwartek, 15 września 2011

Blow Up Hall 50/50 Stary Browar - Poznań

Wizytę w Blow Up Hall planowałam od dawna. Dlaczego - to trudno powiedzieć. Myślę, że głównie kusił mnie prestiż restauracji, a zniechęcały ceny, jednak czego się nie robi dla żołądka.

Do restauracji dość trudno trafić. Napis na ścianie w środku Starego Browaru nie przykuwa uwagi. Być może jest to jeden z tych celowych chwytów - ten kto wie, ten trafi, w końcu to nie jest pierwsza lepsza restauracja (właściwie nie wiem dlaczego mam taką opinię, może sam Blow Up Hall sprawia takie wrażenie). Drugie wejście jest w tak dziwnym miejscu budynku, że gdyby nie to że wyszłam nim na papierosa, to z zewnątrz nie zwróciłabym na nie uwagi.

Do restauracji wybraliśmy się w 4 osoby z zamiarem zamówienia "czegoś". To "coś" miało zaskoczyć i pozwolić wystawić pozytywną opinię tak drogiej restauracji. Trzeba przyznać, że obsługa i aranżacja lokalu bardzo mi odpowiadały. Kelner - profeska, a wystrój lekki, nowoczesny, jasny (wbrew pozorom inny niż to, co można wywnioskować ze strony internetowej).

Jako przystawkę zamówiłam cannelloni z jablka Ganny Smith faszerowane krabem królewskim doprawionym chilli na puree z bakłażana i pietruszkową emulsją - brzmi dumnie i długo. Przyznaję, że kraba i chilli tam nie czułam, ale ogólne połączenie smaków wypadło nieźle. Dodatkowo, wygląd był bardzo ciekawy i być może było to większe dzieło niż sama potrawa jako taka (sorry, za brak zdjęcia). Każdy z nas zamówił inne danie główne i od razu  muszę powiedzieć, że smaki tych dań mnie zadziwiły. Trudno jednak czy powiedzieć pozytywnie czy negatywnie. Polędwica z dorsza nie smakowała jak ryba, bardziej jak mięso. Filet z łososia maczał się w dziwnej pianie bez smaku, która nie zachęcała do spożycia, pieczona pierś z kaczki zniknęła gdzieś bez echa, a małże św. Jakuba głównie zaskoczyły rozmieszczeniem na talerzu. Jednak, po pierwszym wrażeniu, skosztowaniu wszystkiego i odczekaniu kilku minut, Drużyna Jedzenia jednogłośnie stwierdziła, że to po prostu było smaczne. Szczególnie polecam skosztowane wino. Krótko na ten temat. Tyle właśnie wyniosłam z tego miejsca.

Podsumowując, zachęcam do skorzystania z uroków Blow Up Hall Restaurant, nawet gdyby miało się do tam trafić tylko przy pomocy mapy.

Zamówione i zjedzone/wypite:

Cannelonii z jablka Ganny Smith faszerowane krabem królewskim doprawionym chilli na puree z bakłażana i pietruszkową emulsją - 60zł
Filet z łososia szkockiego na cebulowej konfiturze z tapenade z emulsją grzybową - 70zł
Polędwica z dorsza w formie małej łódeczki na pomidorach duszonych z papryką
oraz kiełbasą chorizo serwowane z młodymi warzywami - 80zł
Pieczona pierś z kaczki serwowana z owocami sezonowymi - 80zł
Małże świętego Jakuba na puree selerowym oraz z sosem truflowym - 60zł
Wino Santa Margherita - 156zł/butelka
Sok
Kawa espresso

Jedzenie: 4/5
Obsługa: 5/5
Wystrój: 5/5
Jakość do ceny: 4/5



czwartek, 14 lipca 2011

Szpinak według uznania czyli Popeye zwyciężył

Czerwiec 2011 minął. A naprawdę było co robić. Moje kulinarne weekendy wypełniły wesela (gratulujemy Nowożeńcom :-) ) i uganianie się za księdzem w celu załatwienia własnego ślubu. Przyszedł lipiec i dosłownie przed chwilą człowiek poczuł, że w końcu się ogarnął. Zaproszenia rozwiezione (niektórym nawet takie "niewidzialne" ;-) ) i dziś nawet piję czerwone wino w domowym zaciszu. Jednak pierwszym zwiastunem względnego spokoju okazał się nikt inny jak Szpinak. 

Szpinak postanowił pojawić się na naszym stole (którego do tej pory nie mamy) oczywiście podczas weekendu, a jakże. Wszedł z butami i zostawił ślady niedosytu. Popeye na pewno byłby z siebie dumny. Amerykańska animacja-propaganda zielonej mazi wyniosła szpinak na salony, a dziś w Polsce nie ma knajpy, w której nie można go spotkać. Nagle się okazuje, że szpinak lubi wielu, i on również czuje się wyśmienicie w tym towarzystwie. Mnie pozostaje się jedynie z tego cieszyć, ponieważ od dziecka darzę jego smak estymą i sympatią. 

Szpinak według uznania można przyrządzić, jak tytuł niniejszego wpisu wskazuje, tak jak się chce. Z mięsem lub bez (pozdrowienia dla Piły), z dodatkami lub bez, ważna jest baza: zielona maź (lub świeże liście). Z związku z tym, że jest lato i Rynek Jeżycki ugina się od owoców i warzyw, wybrałam mrożonkę. 

Składniki:
- paczka mrożonego szpinaku
- cebula - ilość wg uznania, ja użyłam 3 małe
- czosnek - ilość jak wyżej, polecam 2-3 ząbki
- serek topiony - śmietankowy lub z ziołami - wg uznania
- 3 piersi z kurczaka
- sól
- pieprz

Na patelni rozgrzewamy olej. Wrzucamy na pokrojoną cebulę, najlepiej w kostkę lub piórka. Dodajemy pokrojonego w kostkę kurczaka i czekamy chwilę, aż mięso się podsmaży. Dodajemy rozmrożony szpinak (jeżeli ktoś ma liście to polecam je dość drobno pokroić) i rozgniecione ząbki czosnku. Gotujemy wszystko razem na większym ogniu, tak żeby ewentualna woda wyparowała. Po kilku minutach wrzucamy niedbale pokrojony ser topiony, który pod wpływem ciepła rozpuści się. Solimy i pieprzymy - według uznania oczywiście i do smaku. Gotowe.

Szpinak możemy podawać osamotniony albo z ryżem, ziemniakami, pieczywem lub makaronem (niekoniecznie w formie pasty). Ja w ostatnim momencie zdecydowałam się na makaron, lecz niestety tego dnia w domu ostał się jedynie spaghetti. 

Smacznego :-) 

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Aglio olio e peperoncino - prosto znaczy łatwo

Jeżeli napiszę, że to danie jest proste, wiem że wielu osobom nie odda to prawdziwej prostoty tego makaronu, ponieważ często spotykamy się, z nagłówkami w gazetach: proste dania, szybkie dania w 5 min etc, tylko że jak się chce to przygotować to nagle trzeba kupić 10 składników. Aglio olio e peperoncino to zarazem najprostrze i najsmaczejsze danie jakie można sobie wyobrazić przy takiej ilości składników i takim niskim budżecie. Jego dodatkowy atutem jest fakt, że można je podawać wegetarianom i weganom. Tak jak mówię - połączenie wszystkiego w jednym. Kuchnia włoska proponuje nam coś, co na tydzień wywróciło moje gotowanie do góry nogami i rozpaliło (dosłownie) pragnienie na więcej.

Pierwszy raz spróbowałam tej pasty w poznańskiej Pizzerii Tivolli przy ul. Wronieckiej 13 (przy Starym Rynku). Jednak wtedy jedynie skubnęłam tego przysmaku od przemiłego kompana siedzącego obok, a sama musiałam zjeść najgorszy makaron świata (jakimś cudem udało się to zepsuć kucharzowi, nie pytajcie jak. Może kiedyś wrócę do tego przykrego kulinarnego doświadczenia i opiszę je na blogu).

Na wypadek gdyby ktoś miał problem z zapamiętaniem składników (choć to niemożliwe, naprawdę) sama nazwa aglio olio e peperoncino przypomina nam o liście zakupów. 

Oczywiście, zdaję sobię sprawę, że makaron to puste węglowodany, które w przemiły i zaskakująco szybki sposób oplatają dodatkowymi centymetrami "tu i tu", ale przecież nikt nie mówił że będzie łatwo :-)


Spaghetti Aglio Olio e Peperoncino (dla 2/3 osób, w zależności od ilości makaronu)

- 6 ząbków czosnku, obranych i pokrojonych w plasterki
- 1 papryczka chilli (chyba, że ktoś trafi na felerną dostawę i czasami nawet 4szt nic nie dają, dlatego tak ważne jest gdzie i jakie papryczki się kupuje), przepołowiona, oszyszczona i pokrojona w cieniutkie paseczki
- 6 łyżek oliwy
- paczka makaronu spaghetti

Makaron ugotować al dente (patrz: instrukcja na opakowaniu). Odcedzić przelać gorącą wodą. Oliwę rozgrzać na patelni. Dodać czosnek i papryczkę i smażyć na bardzo małym ogniu, ok. 4-5 minut. Należy uważać, żeby czosnek się nie przypalił (zbrązowiał), bo zrobi się gorzki. Makaron połączyć z oliwą, czosnkiem i papryczką. 
Proponuję posolić i popieprzyć dla smaku.  Dobrze wymieszać i przełożyć na talerze.  
Można dodać drobno pokrojoną natkę pietruszki.





niedziela, 5 czerwca 2011

Coś na szybko, czyli krewetki niespodziewanie wchodzą na stół



Szaszłyki z krewetek i ogórka

Przystawka to dobra rzecz. Dzięki niej nie trzeba zajadać się chipsami, bo mimo mojej wielkiej miłości do fastfoodowej kuchni Crunchips (cebulowe – pycha!) czy Lay’s, naprawdę wolę coś innego. Już kilkakrotnie pisząc na blogu ubolewałam nad niemożnością gotowania w tygodniu i przeniesieniu tej czynności na weekend. A w weekend schodzą się znajomi, więc ja gotuję, bo lubię gotować dla kogoś, choć doprawdy nie wiem skąd mi się to wzięło. Dzisiejszy wpis dotyczy prostego, szybkiego dania, które w porównaniu z chipsami, stanowi istny rarytas, mimo iż składa się tylko z dwóch składników.

Życzę smacznego i wierzę, że takie będzie :-)

Składniki:

      -       paczka mrożonych krewetek (lub dwie, w zależności od liczby gości i upodobań)
      -       ogórek szklarniowy lub dwa (im więcej krewetek tym więcej ogórków) - tylko porządnie umyć :-)
      -       kilka ząbków czosnku
      -       sól
      -       pieprz
      -       oliwa/olej
     
     Dodatkowo: wykałaczki/szpikulce na szaszłyki

Krewetki odpowiednio wcześniej wyciągamy z zamażalnika i rozmażamy. Po rozmrożeniu oczyszczamy lub nie, z ogonków (ja tym razem nie oczyszczałam, zależało mi na czasie, poza tym lubię jeść rękoma i spędzić nad jedzeniem trochę czasu, jeśli ty tego nie lubisz po prostu oczyść krewetki).

Na rozgrzaną oliwę na patelni wrzuć zgnieciony praską czosnek, chwilę podsmaż tak żeby nie zbrązowiał, bo będzie wtedy gorzki. Wrzuć po chwili krewetki, posól, popieprz – wg uznania. Krewetki mają się tak delikatnie podsmażyć z obu stron. W tym czasie umyj ogórka, nie obieraj. Najlepiej przy użyciu obieraczki pokrój w bardzo cienkie plastry.

Na wykałaczkę nabij plaster ogórka zwinięty w harmonijkę, następnie krewetkę lub dwie i ponownie plaster ogórka. Mini szaszłyki ułóż na talerzu i gotowe. Nie zapomnij o serwetkach dla gości

Prawda, że proste?


piątek, 20 maja 2011

Stary młynek - Poznań

Zawsze jak spotykam się ze znajomymi "na mieście" staram się wybierać różne miejsca. Poznań jest na tyle dużym miastem, że oferta kawiarń, pubów i knajp dziwnej maści, pęka w szwach. Niestety, nie wszyscy podzielają moją opinię. Często w takiej sytuacji pada zdanie: "Spotkajmy się tam, gdzie zawsze". Przykra to dla mnie sprawa, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Najczęściej przytakuję i widzimy się przy stoliku w "tam gdzie zawsze". Jednak, kiedy tylko mogę, zarzucam pomysłami o nieznanych, innych miejscach, bo kiedy je odwiedzę jak nie teraz? Przecież nie po ślubie :-) Taki kiepski żarcik...

Czwartkowa "kawa" przypadła nam do wypicia w Starym Młynku, przy Żydowskiej. Z tej okazji zamówiłam duże piwo z sokiem (koneserów bardzo przepraszam, ale innego nie pijam) oraz penne carbonara. Trzeba przyznać, że wystrój kawiarni jest ok. Miejsce ma swój wyraźny klimat: ciepły i taki wiejski, mam na myśli drewniane stoły wewnątrz, charakterystyczne dodatki itp. Dużym plusem jest ogródek i nie jest to wcale takie oczywiste. Nie wszystkie knajpki to tej stronie rynku posiadają ten cenny kawałek zieleni. Chociaż muszę zaznaczyć, że parasole z wielkimi reklamami pewnego browaru zawsze wzbudzają we mnie niesmak. Jednak rozumiem ten stan rzeczy.

Obsługiwała nas jedna Pani, która wyraźnie miała dużo na głowie (i niekoniecznie o włosach tutaj mowa). Mimo ogromu pracy była sympatyczna, chociaż aby zamówić swoje danie i na koniec za nie zapłacić, musiałyśmy pofatygować się do niej same. Jednak zaznaczam, że korona nam z głowy nie spadła i uśmiech Pani kelnerki nam to wynagrodził. Liczy się to, że zamówiona pasta przywędrowała do mnie dość szybko, była gorąca i przepyszna. Przyznaję, że obawiałam się tego zamówienia. Moje ostatnie doświadczenia w zamawianiu makaronów w dwóch poznańskich kawiarniach, były koszmarne. Nie sądziłam, że tak słabo można ugotować to proste danie. A w Starym Młynku wreszcie dostałam co chciałam. Koleżanka też była zadowolona ze swojego zamówienia, jednak nie grzebałam jej w talerzu, więc jej dania nie będę oceniać, wspomnę tylko, że był to też makaron.

Mimo, że Stary Młynek nie należy do moich ulubionych kawiarni w Poznaniu (trochę tu ciasno), to na pewno w przyszłości chętnie zboczę z mojej trasy na penne carbonara. Innym też to polecam.

Jedzenie: 5/5
Obsługa: 4/5
Wystrój: 4/5
Jakość do ceny: 5/5

Stary Młynek
ul. Żydowska 9, Poznań

ps. Sorx, ale talerza fotka ustrzelona aparatem z komórki.


niedziela, 15 maja 2011

Tajska zupa szpinakowa

Tajskie żarło to jest to! Wyobraźcie sobie, że przez ostatnie 3 tygodnie jecie tylko typową polską kuchnie (schabowy z ziemniakami, kotlet taki kotlet nie taki) a nie bardzo za nią przepadacie. No, lubicie tak od czasu do czasu, jak pojedzie się w odwiedziny do mamy (zaznaczam, że nie mam ma myśli mojej Mamy). Przepraszam, wkradł się niepożądany stereotyp. Ale wracając do zupy... Po tych 3 tygodniach ziemniaków, ryżów i innych wspaniałości przyszedł kulinarny weekend, podczas którego w końcu mogłam wypróbować przepisy z mojej nowej książeczki kucharskiej (prezent na Zajączka Wielkanocnego od Mamy, dzięx).


Książeczka rozmiarami nie jest duża, ale za to posiada w spisie 1001 przepisów: szybkie, różnorodne i przy każdym jest zamieszczona fotka - bezcenne. W sobotę przyszedł czas na tajską zupę szpinakową. Wyszła boska. Tylko pytanie brzmi: czy faktycznie taka była czy po ziemniaczanym ciągu, wszystko inne wydawało się tasty, pardon - smakowite.


Przepis brzmi następująco:


Przygotowanie: 20 min
Gotowanie: 20 min
Dla 4 osób


1 pęd trawy cytrynowej (w Poznaniu do kupienia w m.in. w Kuchnie Świata w Starym
Browarze)
paczka krewetek
2 ząbki czosnku
2 czerwone papryczki chili
sok z 1 limonki
2 łyżki oleju, najlepiej rzepakowego
150 ml mleczka kokosowego z puszki/kartonika (dostępne w Almie, Piotrze i Pawle, Kuchnie Świata oraz sklepach typu zdrowa żywność itp.)
500 ml bulionu drobiowego
 ½ łyżeczka tajskiego sosu rybnego (ja kupiłam w Kuchniach Świata – Stary Browar)
1 łyżeczka cukru
500 g świeżych liści szpinaku
ewentualnie 20 g wiórków kokosowych

Trawę cytrynową pokrój, 10 krewetek obierz ze skorupek, usuń z każdej przewód pokarmowy J Trawę i krewetki zmiksuj z grubo pokrojoną szalotką (dymką), czosnkiem, rozdrobnionymi papryczkami chili (usuń z nich wcześniej nasiona) i sokiem z limonki, tak by powstała niezbyt gęsta masa.

W woku (lub w głębokiem patelni) rozgrzej olej, dodaj przytowaną masę I smaż 5 minut, a następnie wlej mleko kokosowe I bullion, energicznie wymierzaj, by wszystkie składniki dobrze się połączyły. Doprowadź do wrzenia, dodaj sos rybny i cukier. Gotuj na wolnym ogniu, mieszając do kilka minut. Wrzuć resztę oczyszczonnych krewetek z paczki.

W tym czasie umyj liście szpinaku, ułóż jedne na drugich I pokrój w wąskie paski. Dodaj do woka (patelni) i podrzewaj jeszcze 5 minut. Spróbuj i ewentualnie dopraw do smaku sosem rybnym. Zupę podawaj na ciepło, według uznania posypaną wiórkami kokosowymi.

Po dodaniu takiej ilości szpinaku zupa stanie się bardzo gęsta. Jeżeli ktoś takiej nie lubi albo zwyczajnie ma ochotę na mniej gęstą potrawę, proponuję dodać więcej bulionu lub mniej liści szpinaku. A jak nie wiadomo ile to mniej czy więcej, to jak mówi moja Mama - trzeba to ocenić  "tak na oko".

źródło: Kuchnia dietetyczna. 1001 przepisów, Wydawnictwo Olesiejuk 2011.




niedziela, 8 maja 2011

Muffinki czekoladowe

Dziś rano po 9:00 zadzwonił jeden z członków mojej rodziny i wprosił się na kawę. Super! Autentycznie się ucieszyłam. Rzadko się widujemy, mamy do siebie 2 godziny drogi samochodem, każdy ma swoje sprawy, wiecie jak jest. Niestety, ostatnio nie mam czasu gotować w ciągu tygodnia, dlatego jak tylko przychodzi weekend dostaję szału kulinarnego. Już w poniedziałek myślę o sobocie. I wcale nie dlatego, że tak mi źle w pracy, tylko tak się cieszę na gotowanie. W ten weekend potraw było sporo, ale o tym w innych wpisach, bo teraz będzie o muffinkach.

Zatem dzięki „wproszeniu się“ moich gości na kawę miałam dziś okazję "zaświecić" kulinarnymi umiejętnościami. Wysłałam Kubę do sklepu po czekoladę i dawaj! Muffinki z kawałkami czekolady!

Muszę się przyznać bez bicia, że piekłam je dopiero drugi raz w życiu (pierwszy raz przypadł całkiem niedawno, bo w Święta Wielkanocne), a wyszły SUPER. Skromnością nie ujmuję, ale uwierzcie – wyszły świetnie. Potwierdzą to wszyscy uczestnicy „spotkania kawowego“, a przynajmniej tak myślę, bo na koniec nic nie zostało :-) 

Poniżej podaję linka do strony, z której wzięłam przepis. Nie chcę go kopiować, w końcu tamta Pani Bloggerka się namęczyła, a ja przypadkiem trafiłam na ten przepis. Warto tam zajrzeć, bo artykuł jest  bardzo praktycznym poradnikiem dla „pierwszomuffinkowców“:


Ps. W przepisie była mowa o jednej tabliczce czekolady, osobiście polecam 1,5 wtedy mamy do czynienia z masakrą czekoladową, mniam...

Ps. 2: Mam tylko jedno zdjęcie i to z przygotowań, bo później nie było czasu – rzuciliśmy się na babeczki :-)

środa, 4 maja 2011

Kwadrans - Kazimierz Dolny


148.jpg
Mimo, że Kazimierz Dolny jest jednym z najciekawszych miejsc w Polsce, to muszę przyznać, że będąc tam podczas weekendu majowego najbardziej skupiłam się na jedzeniu. W ten sposób trafiłam do restaucji Kwadrans. Jednak zanim się do niej wybrałam zasięgnęłam internetowego języka. Po zapoznaniu się z kartą i ocenani (cenani również, a jakże) postanowiliśmy wypić tam południową kawę, bo akurat taka nas zastała pora. Klasyczne coffee time made in Poland.

Usiedliśmy w środku, bo tego dnia aura nie sprzyjała siedzeniu w ogródku. Wewnątrz miejsce dość zimne: białe ściany i dużo zegarów, w końcu nazwa zobowiązuje. Byliśmy pierwszymi gości ponieważ czekaliśmy przed drzwiami, aż nam otworzą, mimo że była już godzina 12:00. Nie kreciliśmy nosami ponieważ godzina otwarcia zgadzała się z wywieszką na płocie, sami byliśmy sobie winni, że tak szybko (?) postanowiliśmy napić się kawy.

Jeszcze na moment zatrzymam się przy tej godzinie. Dlaczego to takie ważne? Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, jak otworzyłam kartę i na pierwszej stronie ujrzałam propozycję śniadań. Doprecyzuję: w dni powszednie restauracja czynna jest od 11, w weekendy od 12. Moje pytanie brzmi: kto o tej godzinie jada śniadania? Oj, znam takich, owszem, ale są w mniejszości. W południe to już nawet kawy nie wypada zamawiać, ludzie „lunche“ jedzą, ziemniaki pożerają w domach... Najwyraźniej Kwadrans fukcjonuje wg. innego zegara, ma prawo...

Byłam tak zmarznięta, że odechciało mi sie ulubionej latte. Poprosiłam o mocną kawę z ekspresu i wino grzane. Wybór ciast mnie nie zachwycił, więc na nic się nie zdecydowałam. Kuba, mój wierny towarzysz kulinarny, zamówił rosół z kaczki z pulpecikami i grzanego trójniaka (naprawdę było nam zimno).  Czekaliśmy. I tak podczas tego oczekiwania zorientowaliśmy się, że w środku restauracji też nie jest najcieplej. Wypiłam kawę prawie „na raz“. Najlepszym wyborem okazał się rosół i jak to mówią – leciał malizną J Może dlatego, że tak dobrze smakował, bo porcja nie była wcale taka mała, powiedzmy – standardowa. Jednak z Kwadransu nie zapamiętam rosołu, a obśrupany (wyszczerbiony) kubek do trójniaka. Jak kelnerka stawiała go na stół (starała się to zrobić z gracją) chciała go obrócić w taki sposób, żeby Kuba tego nie zauważył. I tak też się stało, jednak ja, siedząć na przeciwko, miałam przed oczami brązowy, obśrupany ceramiczny kubek. Ktoś by powiedział: co za różnica? A taka, że nie po to idę do jednej z najlepiej ocenianych restauracji w mieście, żeby z takiego kubka pić. Sorry, ja za to płacę. Wiem, że nie zamówiłam kaczki ani innych bardziej dochodowych potraw, ale klient nasz pan i o tym trzeba pamiętać, zwłaszcza w dobie internetu. Ciekawe czy tym wszystkim znanym postaciom pojawiającym się w Kazimierzu, też by taki kubek zaserwowali. Ach, szczegóły często decyzują o ogóle.

Kończąc, tylko wspomnę, że była to nasza jedna z szybszych kaw. W restauracji nie zrobiło się cieplej, więc szybko się ulotniliśmy. Szkoda, bo nie zostaliśmy na obiedzie, który sądząc po smaku rosołu, zatarłby złe wrażenie po kawie.

Jedzenie: 5/5
Obsługa: 5/5
Wystrój: 3/5
Jakość do ceny: 4/5
 145.jpg 

poniedziałek, 2 maja 2011

Dom Restauracyjny B. i C. Sarzyńskich - Kazimierz Dolny

Zanim trafiliśmy do tej restauracji przeszliśmy z mapą w ręce całe centrum Kazimierza. Nie, nie dlatego że nie mogliśmy trafić, po prostu nie chcieliśmy tam jeść. Przed wyjściem „na jedzenie” sprawdziłam lokalne jadłodajnie. Dom restauracyjny Sarzyńskich mnie nie zauroczył. Jednak w niedzielę 1 maja, Kazimierz tętnił życiem tak bardzo, że nie mieliśmy wyjścia i jedynie „Sarzyński” przywitał nas z otwartymi ramionami. Zdaję sobie sprawę z tego, że to w dużej mierze moja wina, bo miejsca w innych restauracjach były, owszem, jednak nie miały „tego czegoś”.

Mimo braku silnego słońca usiedliśmy na tarasie. Nie żałuję, było miło i nawet nie zmarzłam. Zamówiliśmy danie dnia bez deseru (pierś z indyka w sosie z ryżem), ale za to z przystawką (szparagi w sosie serowym), danie główne (filet z indyka faszerowany serem żółtym) z opiekanymi łódeczkami z ziemniaków. Plus dwa piwa.

Obsługa bez zarzutu, to trzeba przyznać. Zatem skupię się na potrawach. Szparagi były dobrze przyprawione i polane roztopionym serem (przykro mi, nie pamiętam jakim). Jednak sorry, chyba taka restauracja wie, że białe szparagi bywają bardzo łykowate. Był problem z ich zjedzeniem. Dobrze, że chociaż dwie sztuki były zielone. Dalej było jeszcze ciekawiej. Moja potrawa bardziej smakowała mojemu chłopakowi i odwrotnie. Już tłumaczę dlaczego:
- wg. mnie filet w panierce nadziewany serem nie jest niczym wyjątkowym (mimo to był smaczny),
- opiekane łódeczki były stare,
- chleb podany przez kelnera przed podaniem zamówionych posiłków był stary, a to duże faux pas biorąc pod uwagę, że właściciel tuż obok restauracji ma piekarnię, i nie jest wytłumaczeniem fakt, że była to niedziela,
- zielenina na talerzu (kiełki, roszponka, rzodkiewka) również nie grzeszyły świeżością.

Żałuję, że nie zamówiłam dania dnia tak jak Kuba. Mięso z sosem pyszne, a ryż (co to za gatunek?) był świetnie ugotowany i przyprawiony. Jednak zielenina ozdobna również obumarła.
Zapłaciliśmy ok. 80,00 zł z piwami.

Warto dodać, że dania nie były wyszukane. Była to raczej kuchnia polska dla Polaków lubiących schabowe. Nie podaję linka do strony www, bo menu nie jest tam udostępnione. Czas wystawić notę. Postaram się być obiektywna mimo, że nie przepadam za takimi smakami:

Jedzenie: 3/5
Wystrój: 5/5
Obsługa: 5/5
Jakość do ceny: 3/5

Dom Restauracyjny B. i C. Sarzyńskich
ul. Nadrzeczna 6
Kazimierz Dolny
 

Pod Psem - Kazimierz Dolny

Będąc w Kazimierzu Dolnym trudno nie wpaść na "Psa". Kebab "Pod Psem" (zamieszczam oryginalną nazwę nie bacząc na fakt, iż kebab pisze się prawidłowo KEBAP) mieści się w sercu tego pięknego miasta, czyli przy rynku. "Pod Psem" dzieli się na 2 części: słodką (lody, gofry) oraz ostrą, z kebabem właśnie. Miałam przyjemność skosztować potraw z obu "okienek", dlatego poniższa ocena jest sumą obydwu smaków. Warto zaznaczyć, że byłam tam w dwa różne dni, dzięki czemu miałam okazję sprawdzić bar dwukrotnie, a to bardzo cenna rzecz :-)


Kebab w picie – cena 11,00 zł
Gofr: bita śmietana, frużelina wiśniowa (owoce w żelu), polewa czekoladowa – 6,00 zł

Jedzenie: 5/5
Wystrój: 5/5
Obsługa: 5/5
Jakość do ceny: 5/5

Kebab Pod Psem
ul. Rynek k. kościoła farnego
Kazimierz Dolny